Krejzol

Bode Miller najlepszy narciarz w historii Ameryki i największy wariat w historii sportów zimowych!
Bode Miller.jpg


Opowiadają o nim niestworzone rzeczy. Że woli hardkorową imprezę niż trening narciarski. Że jest nieokrzesanym wieśniakiem, wychowanym przez rodziców hipisów w górach New Hampshire, w domu z wychodkiem na podwórku. Że na stoku nie potrafi jeździć, a jedynie – pędzić w dół niczym obłąkany żywy pocisk. Bode Miller przez całą karierę udowadnia krytykom, jak bardzo się mylą. Ma na koncie złoto olimpijskie i złoto z mistrzostw świata, a w narciarskim Pucharze Świata uchodzi za jednego z najlepszych w historii, jest jednym z zaledwie pięciu zawodników, którym udało się wygrać we wszystkich pięciu konkurencjach. Jest kontrowersyjny, potrafi zgubić złoty medal olimpijski po pijaku, rozbić Kryształową Kulę za Puchar Świata i zjechać na jednej narcie trasę biegu zjazdowego, ale Bode ani myśli się zmieniać. Będzie wielką ozdobą olimpiady w Soczi, choć występowi zagrażała kontuzja. Na dodatek do księgarń w Polsce właśnie trafiła autobiografia amerykańskiego mistrza dwóch desek: „Bode Miller: autobiografia wariata” wydana w Polsce przez wydawnictwo Sine Qua Non. Poniżej mamy dla ciebie próbkę tego, co Bode Miller ma do powiedzenia o sobie, swoim dzieciństwie, pragnieniu szybkości i umiłowaniu zabawy do białego rana.

Kim chcę być
Wielu ludzi wybiera zawód w koledżu. Postanawiają zostać pilotami, lekarzami, artystami. Ja znalazłem powołanie w wieku pięciu, sześciu lat. Jako  siedmiolatek byłem już zupełnie pewien, że wystąpię w narciarskim Pucharze Świata. Oczywiście nie miałem jeszcze trenera i może brakowało mi sumienności. Ale tkwiłem na stoku. Całymi godzinami. Dzień w dzień. Nikt nie wykorzystywał tygodniowego karnetu z równym zapałem jak ja. Byłem zwyczajnym dzieckiem. Miałem górnolotny cel. W pewnym sensie kontynuowałem rodzinną tradycję. Na ciężarówce wujka Bubby widniała nalepka z Austrii – pamiątka po zawodach Pucharu Europy. Gdy miałem pięć lat, powiedziałem swej starszej siostrze Kyli, że kiedyś też tam wystartuję. Uparcie dążyłem do celu, co jest w ogóle typowe dla sportowców, a przynajmniej dla tych nielicznych, którzy osiągają szczyt. Skupiają się na tym, do czego mają talent, i ćwiczą dotąd, aż dojdą do perfekcji. Byłem jak żywe srebro i pewnie niejeden nauczyciel chętnie by mi podał coś na uspokojenie. Właściwie nadal taki jestem. Nawet gdy wrócę z imprezy o trzeciej nad ranem, o wpół do siódmej jestem już znowu na nogach. Przyrządzam omlet i planuję nowy dzień. Nie znoszę bezczynności. Zawsze taki byłem.

Dzieciństwo
Dorastaliśmy w głębi lasu, co niektórych gorszyło, choć inni uważali, że powinniśmy w tym lesie mieszkać jeszcze głębiej. Rodzice postawili chatę nad strumieniem, wśród stu osiemdziesięciu hektarów puszczy, którą w 1946 roku nabył dziadek. Uczyli nas w domu, hodowali ekologiczne warzywa, rąbali drewno na opał, zbierali sok klonowy, z którego warzyli syrop. Żyliśmy jak nasi przodkowie przed wiekiem i nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek narzekał. Przynajmniej nie na nasze życie, które było wprost sielanką. Nigdy nas nie musztrowano. Nie kazano nam ślęczeć w szkolnej ławce ani umierać z nudów przez siedem godzin dziennie. Nie wpajano nam miłości do nieskrępowanego kapitalizmu ani nie faszerowano okropnymi hot dogami. Nie karmiono frazesami o wolnym społeczeństwie. Tak, jesteśmy wolnymi obywatelami, ale tę wolność dali nam rodzice. Dlatego nie jesteśmy stworzeni do pracy w korporacjach ani do żadnej zwykłej pracy. Zostaliśmy wychowani do szczęścia. Chcemy go szukać i je pomnażać. I to właśnie robimy.

Miller.jpg


Pragnienie szybkości
Szybko znaczy fajnie. Delektuję się szybkością jak inni czekoladą. Kiedyś jednak ogarnęły mnie wątpliwości. Dlaczego narty, a nie tenis, piłka nożna czy hokej? Kocham je wszystkie i nie zawsze akurat na stoku szło mi najlepiej. Najpierw myślałem, że wybrałem narty bezwiednie, bo w Górach Białych zima trwa znacznie dłużej niż lato. Teraz wiem, że porwała mnie piekielna szybkość, szron na twarzy, stukot tyczek o posiniaczone piszczele. Narty to wolność, ekspresja, walka na śmierć i życie, no i szybkość. W tenisie prędka jest tylko piłka. Szczerze mówiąc, chciałem również coś udowodnić. Jako narciarz byłem bardzo krytykowany. Ciągle słyszałem, że nie potrafię jeździć. Chciałem pokazać, że to nieprawda. Szybkość jest elementem przyrody. Technika nie. Jeździmy na czas, więc należy to robić jak najszybciej. Technika służy pięknu, ale to szybkość służy zwycięstwu, taka jest prawda w   narciarstwie. Nauka szybkiej jazdy wymaga upadków, podobnie jak nauka tańca wymaga potu. To nie jest ani dobre, ani złe, po prostu nieodłączne, nieuniknione, jeśli chcemy coś osiągnąć. Szybkość nie wynika z techniki, ale jest czymś zupełnie innym. To jakby odrębny język. Usłyszycie go na każdym stoku. Zwłaszcza wśród najmłodszych narciarzy. Nawet czterolatek chce przyspieszyć na każdej wyrwie. A jeśli zbocze jest gładkie, pochyla się i zwyczajnie pędzi w dół. To właśnie pokusa szybkości sprawia, że ludzie sięgają po narty. Jeżdżą w góry, marzną na stoku, wydają fortunę na wyciąg. Kusi ich właśnie szybkość, a nie gorąca czekolada, którą dostają w schronisku.

Snowboard? Jaki snowboard!
Pewnego razu trenerzy złożyli mi taką propozycję, że aż mnie zatkało. Ni mniej, ni więcej, tylko Bez nazwy 2.jpgmiałem się przesiąść na snowboard. Snowboard! A może od razu zmienię płeć? Kusili mnie obietnicami taniego sprzętu. Stanowczo odmówiłem. Chciałem być alpejczykiem i koniec. Nie miałem nic przeciwko desce śniegowej. Przeciwnie, używałem jej ze sporą wprawą. Po sezonie zmierzyłem się z najlepszymi snowboardzistami północnego wschodu i zająłem drugie miejsce. Pewnie stąd cała ta propozycja. Potem słynny alpejczyk sprzed lat, Karl Schranz, nazwał mnie deskarzem na nartach. Jednak nie chciałem być snowboardzistą. George powiedział kiedyś, że przypominam kota rzuconego na oblodzoną drogę. Nie była to bynajmniej pochwała, ale szybko zrozumiał, że nie mam odpowiedniego sprzętu. Jeżdżę prosto, nawet wówczas, gdy mijam bramkę, bo w ten sposób osiągam największą prędkość. Jednak stare narty nie miały wcięć, więc trudno się było przechylać z jednej krawędzi na drugą. Żeby się rozbujać, musiałem się odchylić. Wtedy narta się zginała, a ja dawałem susa w bok. Trenerzy nazywali to jazdą z tylnego siedzenia i bezlitośnie tępili. Uważali mnie za pozera, a ja czułem, że wymyśliłem coś nowego i lepszego.

 Siła reklamy
To chyba prawda, że jestem niekonwencjonalny, bo mam otwarty umysł, co bardzo się przydaje. Krótko po awansie do reprezentacji w lecie pracowałem nad siłą. Jak zwykle bywałem skonany. Pomagałem wujkowi Billowi, który hodował bydło. Pewnego sierpniowego dnia, gdy miałem wolne, jeździłem na deskorolce, popijając napój SoBe. Wtem upadłem, co mi się nie zdarza, a butelka się stłukła i rozorała mi dłoń, od kciuka po mały palec. Trysnęła krew i poczułem ból. Pojechałem na ostry dyżur, gdzie zszyto ścięgna i naprawiono nerwy. A liczyłem na leniwe popołudnie. Można się było przestraszyć, bo przecież narciarz potrzebuje sprawnych rąk. Wyleczyłem się jednak, choć nie odzyskałem do końca czucia w środkowym i serdecznym palcu. Co więcej, parę miesięcy później, na zawodach w Vail, opowiedziałem przygodę w telewizji. Reporterka spytała, jak spędziłem lato, a ponieważ lubię takie historie, zwłaszcza jeśli dotyczą mnie, podałem nawet najkrwawsze szczegóły. Wymieniłem również markę napoju. Traf chciał, że rozmowę obejrzał  założyciel i ówczesny prezes SoBe, John Bello, który zatrzymał się w tym samym hotelu. Zaciekawiony, zaprosił mnie do baru, gdzie ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Od słowa do słowa, znalazłem sponsora. Jeszcze tej samej nocy z moim kuzynem Chance’em, który przyjechał z moją mamą, stworzyliśmy logo z tektury i cynfolii. Przykleiłem je do kasku. Jak widać, nigdy nie wiadomo, kiedy uśmiechnie się do nas szczęście.

Klucz do szczęścia
Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak poradnik życiowego sukcesu, ale żeby się codziennie rozwijać, potrzebne są pewne normy. Dla mnie jest nią szczęście. Jeśli mam wybierać między tym, co pomaga na stoku, a tym, co daje szczęście, wybieram to drugie. Nie odmówię sobie towarzystwa pewnych ludzi ani piwa czy szybkich samochodów, choćby moja forma miała ucierpieć. Żyję dokładnie tak, jak chciałem, a zawdzięczam to pogoni za szczęściem. Myślę, że czyni mnie ona również lepszym narciarzem. W tajemnicy powiem, zwłaszcza uczniom szkół narciarskich, że na stoku nie należy się zanadto poświęcać. Można usłyszeć, że narciarzom pomaga sucha zaprawa, podobnie jak multiwitaminy i wstrzemięźliwość seksualna. Tak, ale w granicach rozsądku. To jak z nartami. Na dwóch można jechać szybko, co nie znaczy, że na czterech szybciej. Oszczędzam siły. Treningi przeplatam zabawą. Najpierw pracuję do granic wytrzymałości. Podnoszę ciężary. Jadę na ośmiokilometrową przejażdżkę monocyklem, z kuzynem na ramionach. Albo pcham skuter śnieżny pod górę. Albo robię coś jeszcze innego, byle na całość, aż zwymiotuję, oczy wyjdą mi na wierzch, a żołądek przywrze do kręgosłupa. Wypijam mnóstwo wody, po czym znowu wymiotuję. Nie mam zahamowań. Następnego dnia biorę wolne. Do zmroku gram w piłkę, tenisa i golfa. Wieczorem idę potańczyć, a i alkoholu sobie nie odmawiam. Żeby ochłonąć, ściągam koszulkę, a potem gram w bilard. Nazajutrz wszystko zaczyna się od nowa. Jestem rozrywkowy, choć ludzie opowiadają niestworzone historie, których zresztą nie dementuję, bo lubię gorszyć swoich surowych trenerów. Kiedyś w St Anton, gdy zjechali krewni i przyjaciele, w jednym z lokali urządziliśmy nocną imprezę, zakrapianą piwem. Było kapitalnie. Następnego dnia przyjechałem ósmy w biegu zjazdowym, a jeszcze nazajutrz wygrałem slalom specjalny. Na razie łączę narciarstwo z zabawą, a gdy będę za stary, skupię się na zabawie.

Artykuł pochodzi z miesięcznika CKM nr 3/2014




Dodał(a): CKM Poniedziałek 24.03.2014