Tajska miłość
Obskurny na zewnątrz
budynek w niczym nie przypomina miejsca, w którym poznam miłość swojego
życia. Po wejściu do środka, słychać
dźwięk żelastwa, wokół unosi się zapach potu, ściany obite są miękkimi
materacami. Tuż za siłownią, gdzie
ćwiczy kilku chłopców bez szyi w rogu stoi ring a obok niego wielka klatka –
oktagon. Widać, że przelało się tu wiele krwi… - zdejmij buty, tutaj ci się nie
przydadzą – mówi z uśmiechem na twarzy człowiek, którego potocznie zwie się
cieciem. Wiem, jełopie – pomyślałem wchodząc do długiego obitego szarymi
materacami pomieszczenia. Po prawej stronie na półkach leży mnóstwo rękawic,
skakanek, tarcz i piłek lekarskich. Ze starego boom boxa sączy się jakieś disco - nieprzypadające
mi zbyt do gustu. Nie przyszedłem tu słuchać muzyki! Przebieram się w sportowe ciuchy, zdejmując
buty, które cieć tak mi zawracał głowę, piję wodę, której jak się niedługo
okaże będzie mi brakowało jak dziecku smoczka.
TWARZ SPORTEM PISANA
Nagle od ubranego w obcisły rashguard niewysokiego łysego
instruktora słyszę – bieg. Wygląd
instruktora budzi respekt. Na oko jakieś 175 cm wzrostu, łysy z obfitym
zarostem. Na jego ciele nie widać
tłuszczu, same mięśnie, płaski w przeciwieństwie do mojego brzuch. Czerwone
kostki, połamany kilka razy nos pokazują, że nie mam do czynienia z byle, kim,
ale prawdziwym mistrzem Muay Thai.
GĘSIEGO MARSZ
Kiedy ja ostatnio biegałem, nie licząc biegu od osiedlowego marketu po ulubione zimne piwo? No nic, biegnę z kilkunastoma chłopakami wokół sali. Nagle krzyk - na mój znak dziesięć scyzoryków, na drugi szybkich pompek, trzeci szybkich podskoków z kolanami do klatki piersiowej - słyszymy. Między seriami ciągle biegamy rozgrzewając to barki to nadgarstki a to inne części ciała. Leje się ze mnie jak cholera. A to dopiero rozgrzewka. Przede mną jeszcze ćwiczenie techniki jak i to, na co czekam najbardziej, czyli sparing.
TAJSKA DUMA
Muay Thai to jedna z najbardziej popularnych sztuk walki. Można w niej używać kolan, łokci, kopnięć, bokserskich technik, przechwytów. W sporcie tym szczególny nacisk kładzie się na stosowanie niskich kopnięć okrężnych. Podstawowym jest tzw. low-kick, czyli niskie kopnięcie na udo. Kopie się piszczelą nie stopą. Bardzo ważnym elementem tajskiej sztuki walki jest także klincz, w którym dozwolone jest przechwytywanie kopnięć przeciwników, obalania i podcięcia. Muay thai to walka stójkowa, nie stosuje się dźwigni czy duszeń.
NIE MA WODY NA PUSTYNI
Wróćmy na salę, gdzie dzieje się, co raz więcej. – Macie pięć minut na rozciągnięcie się, po gwizdku zakładamy rękawice i ochraniacze – mówi trener. Kurwa mam tylko rękawice – myślę. Po rozciągnięciu zakładam, co mam. Podchodzi do mnie wyglądem przypominający uniwersyteckiego doktora habilitowanego nauk ścisłych chłopak i pyta czy mam parę. Myślę – chodź pokażę ci lubelski charakter. Po chwili stoimy naprzeciw siebie na zmianę atakując i broniąc się przed kombinacją lewy-prawy i low-kick. – Dwadzieścia – ktoś krzyczy a właściwie się drze. – Musisz nauczyć się przyjmować low-kicki a nie tylko przed nimi uciekać, jedziesz - słyszę. No nic dymam. Po czym wstaje i z miejsca atakuję rywala, którego umiejętności a może brak moich nie pozwalają mi cokolwiek zrobić. Okładamy się przez około dwadzieścia pięć minut z minutowymi przerwami, podczas których trener omawia nam kolejne ćwiczenia. Zaraz się zrzygam, idę się napić. – Co jest, gdzie idziesz? – Napić się – wracaj, a co on będzie w tym czasie stał – pokrzykuje poirytowany trener.
HARTOWANIE STALI
Dopiero po godzinie treningu trener pozwala na uzupełnienie płynów - pijcie małymi łykami i nie za dużo - mówi. To jest to, czego potrzebowałem. Wracamy na matę, na ostatnie trzydzieści minut treningu. Ledwo żyję, czuję pryszcze na stopach i napuchnięte piszczele. Teraz atakujemy na przemian front-kicki, na 50 % siły - słyszymy. To będzie bolało – myślę. Jako, że „moja para” jest ode mnie zdecydowanie większa jedno z jego kopnięć trafia mnie w splot. Jestem całkowicie ‘zatkany”, nie mogę wydobyć z siebie ani słowa. Po kilku chwilach dochodzę do siebie. Teraz czas na sparingi, tłuczemy się po trzy pięciominutowe rundy, ledwo, co oddycham ocierając kapiący mi z nosa pot. – Nie patrzeć na zegarek, bo przedłużymy – słychać trenera. Do końca treningu pozostało już niewiele czasu, więc zakładamy ręce na kark napinając mięśnie brzucha. Partner ze zmiennym tempem bije mnie po korpusie, boli jak cholera. Uff, jak wolno mijały te sekundy. Teraz kolej na mnie, oddaję mu patrząc na jego zaciśnięte zęby. Na koniec bierzemy tarcze i wyprowadzamy po 50 kopnięć jedną a potem drugą nogą. Na koniec treningu trener kłania się nam, my jemu. Żegnając się z nowymi kolegami zastanawiam jak się czy jutro będę w stanie samemu dojść do redakcji czy potrzebna będzie taksówka.
Obyło się bez niej.
Ps. trening okupiłem wielkim pryszczem na stopie. Owy pryszcz jest tylko pryszczem przy zakwasach oraz spuchniętych piszczelach. Za dwa dni kolejny trening. Zakochałem się ...