Sen o Jurasie

Jedyny kibic Legii Warszawa, który spokojnie może zaparkować samochód pod stadionem w innym mieście. Łukasz „Juras” Jurkowski rozmawia z CKM o biciu, piciu, koksowaniu, pizdeczkach, a także o wyższości MMA nad piłką nożną – i odwrotnie


Łukasz “Juras” Jurkowski
Rocznik 1981. Warszawiak z krwi i kości. Zawodnik MMA (bilans walk 16–10), komentator sportowy, konferansjer, spiker na meczach piłkarskich i ambasador Legii Warszawa. Brał udział w historycznym pierwszym turnieju federacji KSW w 2004 roku, na którym w jeden wieczór wygrał trzy walki. W 2011 roku ogłosił zakończenie kariery w MMA... ale wrócił do klatki KSW w maju 2017 roku i wygrał.

Po co wróciłeś do MMA? Głód adrenaliny?

Łukasz Jurkowski: Sport zawodowy jest wielkim uzależnieniem. Miałem z nim ciągle kontakt, jeździłem po Polsce, żeby prowadzić gale czy otwierać różne eventy, obserwowałem jak polskie MMA ewoluowało, te piękne gale, sukcesy kolegów – ale siedziałem za mikrofonem, a nie w klatce. Chciałem w końcu sam to poczuć i być aktywna częścią całego zamieszania.

Chyba jeszcze chodziło o „Sen o Warszawie”, odśpiewany przez 50 tysięcy kibiców na Stadionie Narodowym?
Ł.J.: Stadion Narodowy był idealnym bodźcem do podjęcia decyzji o powrocie. Mimo wcześniejszego zarzekania się o emeryturze. Mając w głowie chęć powrotu od 2–3 lat, trzeba by być idiotą, żeby się nie zgodzić. Żałowałbym do końca życia, gdybym tego nie zrobił.

Od poprzedniej twojej walki minęło sześć lat. Ciężko było podkręcić tempo?
Ł.J.: W pierwszej fazie przygotowań okazało się, ze jest dramat. Trener założył, że najwyżej spróbujemy zrobić 60 procent mojej formy do walki. Odwołałem swoje inne zajęcia i na trzy miesiące wszystko podporządkowałem MMA. Po drodze pojawiło się sporo kontuzji, mnóstwo zwątpienia... Teoretycznie mogłem założyć, że i tak mi zapłacą, po prostu za wejście do klatki – ale to nie moje ambicje.



Mówiąc po męsku: spiąłeś dupę, żeby nie narobić sobie wstydu przed fanami?
Ł.J.: Nie chciałem zawieść tych, którzy we mnie wierzyli. Dostałem nieprawdopodobna ilość wsparcia,  choćby internetowa akcja #Jurasmusisz, i to mnie niosło. Na dwa tygodnie przed walka osiągnąłem swoje 100 procent i byłem w lepszej formie niż kiedykolwiek.

Ostatecznie wygrałeś z Rameau Sokoudjou decyzją sędziów. Byłeś pewny wyniku przed ogłoszeniem werdyktu?
Ł.J.: W ogóle. Ocena walki wygląda inaczej z wewnątrz ringu, inaczej z trybun, a jeszcze inaczej z perspektywy sędziego. Pojedynek z Sokoudjou był wielkim sportowym wyzwaniem. Nawet znajomi mówili mi, ze lepiej poprosić władze federacji o podstawienie jakiegoś „kelnera” na rozgrzewkę. Ale ja wróciłem w innym celu – nie dla podbicia statystyk.

To prawda, że zaraz po walce piłeś w szatni whisky?
Ł.J.: Tak (śmiech)! Janek Błachowicz obiecał, ze jak wygram, to otworzymy butelkę. No i dwa łyki wziąłem dla rozluźnienia obitej szczeki.

Gdy 10 lat temu Błachowicz zaczął umawiać się z twoją siostrą, straszyłeś, że mu przyłożysz, jeśli zrobi jej krzywdę?
Ł.J.: Nieeee, bo on wtedy był już sportowo lepszy ode mnie. Ale mogłem powiedzieć, ze przyjdę po niego z kolegami z Legii (śmiech).

Chyba wszyscy wiedzą, że jesteś zagorzałym kibicem Legii Warszawa – a mimo to mam wrażenie, że wszędzie cię lubią. Także daleko poza stolicą.
Ł.J.: Staram się być bezkonfliktowy. Na rasowy trolling typu „Juras, ty chuju”, nie mam problemu, żeby odpowiedzieć „Wypierdalaj lamusie”. Choć obecnie muszę się hamować, bo mam różne funkcje społeczne, wiec raczej odpowiadam wyrafinowaną ironią... Czasem taką, że ten baran nawet jej nie rozumie.



A kibice, z którymi Legia ma kosę?
Ł.J.: W większości w Polsce odbierany jestem świetnie, za co dziękuję innym kibicom. Mogę podjechać pod obca arenę autem, wejść razem z fanami drużyny przeciwnej, na meczach stać naprzeciw siebie, powykrzykiwać swoje hasła, a po wszystkim pójść na piwo.

Czekaj, jesteś pewien tego, co mówisz?
Ł.J.: Oczywiście nie zakładam w tym tłumie szalika czy koszulki klubowej, bo to byłoby przegięcie, szanuję pewne zasady. Już wyrosłem z takiego napinania się. Ale myślę, że inni szanują mnie tez za to, że stałem się ambasadorem świata kibiców w mediach. Przez to, ze jasno mówię, że nie zgadzam się, by nazywać wszystkich kibiców bandytami. Nie pozwalam, by wrzucać wszystkich do jednego worka.

Co jest bardziej męskim sportem: MMA czy piłka nożna?
Ł.J.: MMA. Nie ma bardziej atawistycznego sposobu na sprawdzenie swojej męskości niż rywalizacja na pięści. Jednak jeśli miałbym robić gradację ze względu na emocje, jakie budzi dany sport, to zdecydowanie futbol. Może teraz obraza się na mnie niektórzy koledzy piłkarze, ale nieporównywalnie łatwiej jest zrobić karierę w piłce nożnej niż w mieszanych sztukach walki.  Uważam, że byłbym w stanie przeżyć najcięższy tydzień w okresie przygotowawczym piłkarzy. Oni mojego już niekoniecznie.

Czyli piłkarze to mięczaki?
Ł.J.: Nie, większość nie! Ale boiskowe pizdeczki będę zawsze wyśmiewał.

Czy są pizdeczkami, bo dają się zastraszać kibicom?
Ł.J.: Tego już nie ma, już minęły te czasy, kiedy niszczono zawodnikom samochody, prześladowano ich w domach. Poza tym „strach” to za mocne słowo. Piłkarze po prostu respektują trybuny. Dostają pensje, bo ludzie przychodzą na mecze, wiec muszą liczyć sie ze zdaniem fanów. Zawodnik musi być świadomy dla kogo gra.

Twoim zdaniem kibic może dać piłkarzowi w twarz?
Ł.J.: Nie! To jest grube przegięcie, ja się z tym nie zgadzam. Natomiast po słabym meczu, kiedy kibice widza brak zaangażowania jakiegoś zawodnika i naubliżają mu, to ja nie widzę w tym nic złego. Dostał reprymendę i sam zdecyduje, czy potem przyłoży się do walki, czy odpuści, a po sezonie odejdzie, bo „trybuny wydały wyrok”. Piłkarz może się obrażać – albo może odebrać fanom argumenty, grając wyśmienity następny mecz.



Nerwy bywają nie tylko na piłkarskich trybunach, ale też na drogach.
Ł.J.: Tracę dużo nerwów za kółkiem, ale wynika to z bezmyślności innych kierowców. Nic mnie tak nie wkurwia, jak jazda bez używania kierunkowskazów. Może to przez wypadek, w którym braliśmy udział z moją dziewczyną. Na początku czerwca facet wjechał samochodem ciężarowym tuz przed mój motocykl, bez wcześniejszego sygnalizowania manewru.

Tobie praktycznie nic się nie stało, ale dziewczyna trafiła do szpitala.
Ł.J.: Co gorsza gość, który w nas wjechał, próbował odjechać. Można popełnić błąd, to się zdarza. Ale wyciągając go z samochodu, nie wiedziałem, ze ma 0,6 promila alkoholu w krwi... Gdybym miał tego świadomość, skatowałbym go na miejscu.

Jakie jest nastawienie polskich kierowców do motocyklistów?
Ł.J.: Jest coraz lepiej z każdym rokiem. Kierowcy samochodów mają większą świadomość, że na drodze są jednoślady. Ludzie już nie zajeżdżają ci z zawiści drogi, stojąc w korku, bo ty pojedziesz szybciej...

Nawet taksówkarze?
Ł.J.: Noooo, tu akurat się niewiele zmienia. Taryfiarze mianowali się królami szos i maja do wszystkich pretensje. Miałem taką sytuację – taksówkarz zawracał pod prąd, ja byłem zablokowany samochodami z tyłu, a on trąbi, po czym wysiada i zaczyna mi ubliżać. I myślę sobie – w głowie – „Czy ty debilu jesteś normalny? Przecież jak wysiądę, to pozamiatam tobą ulice”...

W myślach? Nigdy nie wysiadłeś?
Ł.J.: OK, zdarzyło się... Ale tylko raz! Mój znajomy wjechał przed taksówkę, taryfiarz podjechał nam na zderzak i usłyszeliśmy, ze trafił. Ewidentnie chciał wyłudzić odszkodowanie. Z daleka już darł mordę, podszedł i zaczął ubliżać koledze. Nie wytrzymałem, wysiadłem. To gość powiedział, że przyłoży mi kijem i ruszył w stronę swojego auta. Chwyciłem go za kark, kopnąłem w dupę, wrzuciłem do taksówki, zamknąłem drzwi butem, tak ze blacha się pofalowała i wróciłem do kumpla.

Na motocyklu nigdy nikogo nie goniłeś?
Ł.J.: Oj, tez tylko raz. A właściwie to ktoś zatrzymał mnie. Gość w samochodzie podjechał na centymetry od mojej tylnej opony, wystarczył jeden ruch, żeby strącić mnie z motocykla. W końcu wyprzedził mnie i kierowca – jakiś gówniarz – pokazuje, żebym sie zatrzymał. No to się zatrzymałem... Zsiadłem z motocykla, podszedłem, a on zaczął mi ubliżać. Wyglądał na potencjalnego kibica MMA, wiec powiedziałem mu: „Jak zdejmę teraz kask, to będzie ci kurewsko głupio”. To go nie powstrzymało, dalej bluzgał. Zdjąłem kask, po czym usłyszałem: „Panie Jurasie, ja najmocniej przepraszam”.



Skoro płynnie wróciliśmy do MMA – koks w klatce jest nadal obecny?
Ł.J.: Niezmiennie. Ale nie wszyscy w Polsce biorą, bo nie wszystkich na to stać. To dość droga sprawa i zawodnicy na początku swojej kariery nie mogą sobie na to pozwolić – ale większość profesjonalistów, gdy już żyje z MMA, zaczyna brać. To część ich przygotowań do zawodów. 70 procent bierze, 20 procent nie stać, 10 procent jeszcze nie wie, czy będzie brało.

A ty, przed walką z Rameau Sokoudjou?
Ł.J.: Niektórzy mówili mi: „Masz 36 lat, jesteś przeorany tym sportem, nie dasz rady tak intensywnie trenować i regenerować się bez koksu”. Myślisz, ze nie miałem przez te trzy miesiące przygotowań momentu, kiedy żałowałem, ze nie „wykupiłem apteki”, ze nie ładowałem igła jak inni? Oczywiście, że miałem! Za każdym razem, kiedy wszystko mnie bolało...

Jak traktujesz kumpli, zawodników MMA, którzy są na dopingu?
Ł.J.: Nie uważam ich za oszustów, nie mam pretensji. To jest ich wybór, ze biorą koks, ze wszystkimi tego konsekwencjami w przyszłości. W dopingu w MMA chodzi przede wszystkim o ulżenie organizmowi, który w okresie przed walka jest jednym wielkim stanem zapalnym. Większa siła, szybkość, to raczej „efekty uboczne” koksowania. Pamiętaj, ze to tez kibice wymagają, by dawać show na najwyższym poziomie, szybko się regenerować – ale nie wiedza, ile wysiłku kosztuje  przygotowanie gladiatora do wyjścia na arenę.

Więc jaki jest złoty środek?
Ł.J.: Nie ma chyba. Od zarania dziejów sportowcy dopingowali się jakimiś sokami z gumijagód. Ja nie mam z tym problemu, bo jaj igła nie napompujesz. Sokoudjou to chodząca apteka, ale nie miałem pretensji, że mam się bić z koksiarzem. To jego sprawa. Wszystko kiedyś wyjdzie: zawał serca, impotencja. Ja mam 36 lat i jestem względnie zdrowy i sprawny – bez wspomagaczy.

Starcie Mayweathera z McGregorem. To „freak fight”?
Ł.J.: Mam problem z określeniem tej walki. Ciężko nazwać pojedynek dwóch największych sportowców w swoich dyscyplinach „starciem dziwadeł”. Z tym kojarzy mi się sprowadzanie do oktagonu Najmana, piosenkarzy, aktorów i innych cyrkowców. Nazwałbym tę walkę otwarciem zupełnie nowego etapu we współczesnym sporcie, „łamane na” rozrywce. To jest walka, której ludzie są głodni. Może to kwestia stagnacji w boksie, a może ludzie czekają na coś nowego w sportach walki. Ja tez się na to daję złapać i kupuje pay–per–view.





Dodał(a): Paweł Jaśkowski / fot.: instagram.com/jurasmma Wtorek 03.10.2017