Wielka biała pięść

Większość osób boi się zbliżyć do Krzysztofa Oliwy. CKM wdał się z nim w naprawdę ostre starcie
 Krzysztof Oliwa

Jest wielki i przerażający – na ulicy czy w centrum handlowym ludzie dyskretnie pokazują go sobie palcami, po czym... z respektem omijają kilkumetrowym łukiem. Może wynika to z szacunku d la wybitnego sportowca: to jedyny Polak, którego nazwisko wyryto na Pucharze Stanleya, najcenniejszym trofeum ligi NHL. Ale nawet ludzi, którzy nie wiedzą, co to hokej, poraża jego 196 cm wzrostu, 120 kg wagi i twarz pokancerowana bliznami z wielokrotnie złamanym nosem. Do tego dochodzi sława skandalisty i furiata, o którym pisują brukowce i portale plotkarskie. My postanowiliśmy pogadać z nim po męsku, przy piwie. I znaleźliśmy wrażliwą stronę tę bestii, znanej za Oceanem jako Polski Młot albo Wielka Biała Pięść.

ŚLĄSKA SZKOŁA
Media rozpisywały się niegdyś na temat zadymy w Toruniu, po hokejowych mistrzostwach świata. W skrócie: Krzysztof O., komentator telewizyjny, a pięć lata temu gwiazdor lodowisk USA, miał ponoć spacyfikować gołymi rękami kwiat polskiej kadry hokejowej – dziesięciu wyczynowych sportowców, i to uzbrojonych w... żelazko. Sam Oliwa twierdzi, że sprawa została niepotrzebnie rozdmuchana. – Nic złego nie zrobiłem. A całe zajście tylko świadczy o twardości polskich hokeistów – uśmiecha się z niewinną miną. Ale, umówmy się, jednym z najsłynniejszych enforcerów (hokejowych speców od bijatyk) w historii NHL nie zostaje się za ładne oczy.
– Życie dało mi po dupie. Ale to potrafi zahartować – przy zimnym Heinekenie mistrz opowiada o dzieciństwie spędzonym na Górnym Śląsku. O biedzie i problemach z brutalnym ojcem pijakiem, który opuścił rodzinę, gdy Krzysztof miał 13 lat. O swych pierwszych łyżwach od dziadka („o cztery rozmiary za dużych”) i o tym, ile czasu zajęło wybłaganie u matki kija hokejowego („to była dla nas naprawdę droga sprawa”). Odtąd jego świat skupił się wyłącznie wokół tego sportu.
– Imprezy, laski? Stary, jako nastolatek zacząłem pracę na kopalni Piast. Najpierw kilka godzin zapieprzu pod ziemią, potem na trening. Przełom nastąpił, gdy podczas juniorskich zawodów w Szwajcarii zauważył go trener z Kanady i zasugerował wyjazd do Ameryki Północnej.

ŚNIADANIE MISTRZÓW
– Nie było różowo. Miesiąc przemieszkałem na polskiej parafii. Gdy ksiądz opowiadał z ambony,  że nastoletni  Ślązak marzy o NHL, to cały kościół turlał się ze śmiechu – opowiada. Później wynajmował pokoje u Kanadyjczyków. Najgorsze było pierwsze Boże Narodzenie, gdy do właścicielki domu zjechała się rodzina. Okazało się,  że dla Krzysztofa nie ma miejsca. Wylądował na ulicy.
– Znalazłem nocleg w śmierdzącej piwnicy 2 na 3 metry, w zamian za odśnieżanie ulic. W wigilię, z łopatą w zmarzniętych rękach, patrzyłem przez okna, jak świętują Kanadyjczycy. Przesrane. Był też inny problem – Krzysztof w języku Szekspira umiał powiedzieć tylko „proszę” i „dziękuję”.  Wieczorami kuł więc na pamięć słownik polsko–angielski, który przed wylotem dostał od kuzynki. Zapisał się też do szkoły. Wyrośnięty dziewiętnastolatek uczęszczał na zajęcia z dziesięciolatkami („Ależ to było upokarzające... Ale języka się nauczyłem!”). I regularnie pokazywał się na draftach, czyli „hokejowych castingach”. Bardzo często grał głodny.
– Żyłem jak żul. Nigdy nie wiedziałem, kiedy najem się do syta. Ratowały mnie jakieś babcie, dając trochę żarcia – opowiada, oblizując się na wspomnienie największego ówczesnego rarytasu, czyli zupy pomidorowej za 99 centów na stacji benzynowej.
– Wiesz, co  życie podało mi na tacy? Gówno. I z niego musiałem zrobić rosół – kończy.

SZLACHETNA WĘDLINA
Karierę w NHL Tychowianin zawdzięcza nie tylko talentowi, ale też maniackiemu uporowi.
– Grając w niższych ligach, często jeździłem do New Jersey, by oglądać treningi najlepszych. Pobudka przed świtem i ponad 150 mil drogi. Potem do pracy i swoich treningów – opowiada. Po ponad dwóch latach trener wreszcie pozwolił mu pokazać, co potrafi na lodzie. W marcu 1997 r. Oliwa zagrał pierwszy mecz w lidze NHL i zabłysnął na amerykańskich lodowiskach. Ale kiedy zasłynął z bójek na lodzie?
– Ależ na początku się nie lałem! Choć dla tamtejszych zawodników jakiś Polaczek był dziwactwem, więc mnie prześladowali. Non stop dostawałem wpierdziel w szatni – relacjonuje. Zaczął pakować na siłowni i trenować boks (lekcji udzielał mu też Andrzej Gołota). Po jakimś czasie okazało się,  że już nikt w szatni nie  śmie krzyknąć „ty polska kiełbaso”. Trenerzy zorientowali się, że panicznie boją się go także zawodnicy drużyn przeciwnych. Oliwa stał się rozrywanym specem od brudnej roboty.
– Grałem brutalnie? Taki jest hokej w NHL! Boisz się męskiej, twardej gry? Wybierz tenis albo brydża sportowego – mówi człowiek, który za Oceanem rozegrał ponad 700 meczów, zaliczając 500 bójek na lodzie i spędził 14 47 m i nut na ławce kar.
– I wciąż słuchałem audiobooków uczących „mental toughness” – twardości umysłu. Chodzi o to,  że musisz mieć w głowie przełącznik, który zamienia cię w bestię. Umiesz skupić się wyłącznie na zadaniu. Nieważne, czy przed meczem auto przejechało ci kota – to cię nie rozprasza. Wciąż działasz na 101 proc. możliwości. Wiesz, że na tablicy zawodników twoje nazwisko jest zapisane zmywalnym mazakiem. W NHL na twoje miejsce czekają tysiące cholernie uzdolnionych młodziaków.

ROBOCOP
Co zawdzięcza pięściom, które do dziś straszą w sennych koszmarach wielu hokeistów?
– Na samych kontraktach w NHL zarobiłem jakieś 6 milionów dolarów. Jak wspomina, było „naprawdę grubo”: oprócz sukcesów sportowych pojawiły się prywatne samoloty, najlepsze hotele, fury, rozdawanie autografów, imprezy z supermodelkami i aktorkami.
– Ale nie było jakiegoś głupiego hedonizmu. To nie Polska – tam wszystko było totalnie podporządkowane treningom i meczom. To było ważniejsze od wszystkiego. Nawet zdrowie – przyznaje. Platynowa płyta w ręce, kości pełne tytanowych  śrub, ponad sto szwów, rekonstrukcja barku i obojczyka plus mnóstwo innych operacji. Trzy ścięgna w kolanie przeszczepione od martwego Murzyna – ta pobieżna lista urazów Krzysztofa zrobiłaby wrażenie nawet na doświadczonym ortopedzie.
– Cena sukcesu jest straszna. Kiedyś wydawało mi się, że jestem niezniszczalny. Teraz mam 36 lat, a są dni, gdy ledwo wchodzę po schodach. Boli mnie całe ciało, środki przeciwbólowe łykam niemal garściami – przyznaje.


Dodał(a): Michał Jośko Czwartek 22.09.2011