Trzy wyroki śmierci. Historie brutalnych morderstw w Polsce

Dziś w Polsce nie ma kary śmierci. Czy dlatego, że nie ma tak przerażających zbrodniarzy jak dawniej? Przypominamy trzy mroczne historie z nie tak odległej przeszłości, w których inny wyrok niż egzekucja oznaczałby dla morderców to samo, czym dla ciebie są wakacje all inclusive.
iStock-148787826.jpg

1. RODOWA ZEMSTA
„Bóg się rodzi, moc truchleje, pan niebiosów obnażony...” – śpiewano w połanieckim kościele. Uczestniczący w pasterce u schyłku roku 1976 ludzie wierzyli, że oto rodzi się dobro. Nie mieli świadomości, że tuż obok w zaparkowanym autobusie kiełkowało zło w najczystszej postaci.

Ujma na honorze
W Zrębinie obok Połańca (dziś woj. świętokrzyskie) od dziesiątków lat żyły obok siebie rodziny Kalitów i Sojdów. Najstarszy z Sojdów, Jan, uważany był za „króla Zrębina”, był bowiem osobą majętną, wiele mógł pomóc i wiele potrafił „załatwić”. Wprawdzie we wsi gadano, iż tuż po wojnie senior rodu Kalitów spowodował, że Sojda trafił do więzienia, ale to było przecież dawno temu... Latem 1976 r. odbył się w Zrębinie ślub córki Kalitów – Krystyny. Na wesele zaproszono także Sojdów. Zapewne byłaby to najzwyklejsza uroczystość weselna, gdyby nie mały zgrzyt: siostra Jana Sojdy została przyłapana na podkradaniu wędlin weselnych i wypożyczonej zastawy stołowej. Oskarżenia dotyczące weselnej kradzieży poczytane zostały przez Jana jako ujma na honorze rodziny i stały się przyczynkiem do wcielenia w życie skrywanej od lat chęci zemsty. Najstarszy Sojda postanowił brutalnie „ukarać” rodzinę Kalitów – zabijając najmłodszych z nich.

Święta noc
W noc wigilijną większość mieszkańców Zrębina udawała się na pasterkę do kościoła w Połańcu. Sojda pojechał Fiatem 125p razem ze swoim szwagrem Józefem Adasiem i dwoma krewniakami, których nakłonił do pomocy w zbrodni. Inni mieszkańcy Zrębina dotarli do kościoła dwoma autokarami, w których szybko zaczęto raczyć się alkoholem, więc część uczestników już w tych autokarach została... Podczas pasterki wywabiono z kościoła niedawną pannę młodą Krystynę, jej męża Stanisława i młodszego brata Mieczysława Kalitę – przekazując, że w ich domu wybuchła rodzinna awantura. Zatroskane „dzieci Kalitowe” poszły pieszo zaśnieżoną drogą do Zrębina, a w ślad za nimi ruszył Fiat 125p oraz dwa autobusy, jeden pusty, drugi pełen pijanych ludzi. Kilometr od kościoła Fiat uderzył bokiem w 13–letniego Mietka Kalitę, łamiąc mu nogę i rozpętało się piekło.

Orgia zbrodni
W pierwszej chwili przerażeni Krystyna i Stanisław próbowali pomóc rannemu chłopakowi, jednak za chwilę sami zostali zaatakowani przez Jana Sojdę i jego kuzynów. Twardy Stach nie dał się łatwo pokonać, dlatego szwagier Józef Adaś wrócił do autobusu po trzykilogramowy klucz do kół, którym zaczął wymierzać mordercze ciosy w głowę niedawnego pana młodego. Krystyna, widząc co się dzieje, jęła uciekać w pole, by chronić siebie i dziecko – była bowiem w piątym miesiącu ciąży. Jednak oprawcy dopadli i ją, maltretując tym samym kluczem do kół... Po zabójstwie Krystyny i Stanisława mordercy wrócili do 13–letniego Mietka, który krzyczał połamany, wzywając na pomoc swoją matkę. Jego przeciągnięto na środek jezdni, po czym członek rodu Sojdów najechał Fiatem 125p prosto na głowę chłopca, miażdżąc mu czaszkę.

Zmowa milczenia
Zwłoki zabrano półtora kilometra dalej, żeby upozorować wypadek. Ciała ofiar przejechano jednym z autobusów, zaś Krystyna została dodatkowo obnażona, aby skierować podejrzenia na ślepe tory. Ten makabryczny spektakl widzieli z okiem pasażerowie jednego z autobusów – pijani, ale i przerażeni, bo mordercy zagrozili, że ich spotka to samo. By uzyskać pewność, że tajemnica nigdy nie wyjdzie na jaw, Jan Sojda nakazał zgromadzonym klęknąć i złożyć przysięgę, że nie wyjawią tego, co widzieli. Przysięgający kolejno całowali krzyż, medalik oraz święty obrazek, po czym stawiali nakłutym palcem krwawy ślad na papierze...

Nie oświadczam się
Złożona przysięga miała swą moc i nikt ze świadków morderstwa nie wyjawił przebiegu zdarzenia. Śledztwo prowadzone było początkowo pod kątem wypadku komunikacyjnego. Przełom nastąpił po zeznaniach kilkunastoletniego chłopaka. Przeprowadzono ekshumację, przystąpiono do mozolnego rozbijania muru milczenia. W końcu milicja aresztowała Jana Sojdę i jego krewniaków. Przez cały proces oprawcy nie przyznawali się do czynów – na wszelkie pytania odpowiadali: „Nie oświadczam się.” Po ponad rocznym procesie sąd orzekł dla Sojdy i jego trzech wspólników karę śmierci. Dwie z nich wykonano: Jan Sojda i jego szwagier Józef Adaś zostali powieszeni w 1982 r. w krakowskim areszcie śledczym przy ulicy Montelupich.

iStock-145236216.jpg

2. SKORPION
Paweł Tuchlin, przyszły „Skorpion”, urodził się w 1946 r. jako ósmy spośród jedenaściorga dzieci. Rodzice byli dla niego surowi i bezwzględnie karali za wszelkie przewinienia. W efekcie młody Tuchlin do osiemnastego roku życia zmagał się z moczeniem nocnym – był za to regularnie bity przez ojca i stał się obiektem kpin w całej okolicy...

Pragnienie zniewolenia
W toku późniejszego postępowania Paweł Tuchlin sam przyznał, że koszmar związany z moczeniem zaważył na jego kontaktach z płcią przeciwną. Dziewczyny nie chciały się z nim umawiać, a nawet z nim rozmawiać, bo „śmierdział moczem”. Nie mając innych możliwości Tuchlin początkowo znajdował zaspokojenie w podglądactwie i ekshibicjonizmie, ale z czasem poczuł potrzebę silniejszych emocji – zapragnął zniewalać, całkowicie podporządkowywać i upadlać napotykane kobiety.

Tolerancyjny młotek

Człowiek nazywany potem „Wampirem” i „Skorpionem” działał w okolicach Gdańska oraz na terenie dawnych województw elbląskiego i bydgoskiego. Atakował, gdy było zimno, padał deszcz lub śnieg, było mglisto, wietrznie, ponuro. Posługiwał się głównie młotkiem, który owijał bandażem, by nie ziębił go w brzuch podczas noszenia za paskiem spodni. Nie wybierał konkretnych kobiet, nie interesował go ich wiek, wykształcenie czy miejsce pracy. Młotek oprawcy był „tolerancyjny”, a kobiety po spotkaniu z nim, o ile w ogóle przeżywały, pozostawały kalekami.

Pieszcząc ich ciała
Po raz pierwszy Paweł Tuchlin zaatakował w 1975 r., ale został wtedy spłoszony i dziewczyna przeżyła. Pierwszą śmiertelną ofiarą, a czwartą w serii, była kobieta zabita w 1979 r. Na przestrzeni ośmiu lat Tuchlin zabił aż 9 kobiet, a 11 poważnie ranił... „Skorpion” nie gwałcił swych ofiar – wystarczało mu obezwładnienie i dotykanie nieprzytomnych kobiet. Zdzierał z nich bieliznę i „pieszcząc ich ciała” doznawał zaspokojenia, potem kradł z ciał biżuterię, zegarki, torebki, które gromadził jako trofea. Zdarzało się, że znajdując przy ofiarach artykuły spożywcze, jadł je na miejscu, odpoczywając nad dogorywającą ofiarą.

Zakopany Żuk
Na początku 1983 r. w pościgu za seryjnym mordercą powołano w milicji specjalną grupę dochodzeniowo–śledczą pod kryptonimem „Skorpion” – i tak Tuchlin sam stał się „Skorpionem”. Niedługo potem zbrodniarz wpadł: jego samochód marki Żuk zakopał się niedaleko miejsca ataku, a ślady pozostawione w pojeździe okazały się takie same, co ślady na miejscu kradzieży w rodzinnej miejscowości Tuchlina. Przy przeszukaniu gospodarstwa „Skorpiona” funkcjonariusze znaleźli różne przedmioty skradzione ofiarom morderstw – oraz młotek ze śladami krwi. Po kilku godzinach od rozpoczęcia przesłuchania Paweł Tuchlin przyznał się do dokonanych zabójstw.

W 1985 r. skazano go na karę śmierci, wyrok wykonano w 1987 r. w areszcie śledczym w Gdańsku przy ulicy Kurkowej.

iStock-529135214.jpg

3. WYRYWANIE CHWASTÓW

Kto lubi prawdziwie męskie kino, z pewnością pamięta początkowy monolog więźnia skazanego na karę śmierci w filmie „Psy 2”. Ten o wyrywaniu chwastów. Niewielu jednak wie, że filmowy tekst zainspirowany był prawdziwą historią skazanego na karę śmierci mordercy: Tadeusza Wencla.

Matka i syn
Tadeusz Wencel wychował się w domach dziecka i zakładach wychowawczych, z których kolejno uciekał, coraz częściej wchodząc w konflikt z prawem. Gdy już był dorosły, w 1968 r. podjął decyzję o zmianie życia – postanowił odszukać biologiczną matkę. Z jednej strony nienawidził jej i chciał ją zabić za to, że go „sprzedała po urodzeniu za wódkę i amerykańskie ciuchy”, z drugiej strony skłonny był jej wybaczyć. Zaskoczona kobieta, mieszkająca z drugim mężem w Bydgoszczy, początkowo przyjęła go pod swój dach. Tadeusz opowiedział jej o dotychczasowym życiu, przyznał się też do pobytów w więzieniu. Matka nie wierzyła jednak do końca, że jest on jej synem i po kilku dniach postanowiła pozbyć się Tadeusza. Wencel poczuł się po raz drugi porzucony i poprzysiągł matce zemstę. Ale ostatecznie jego „kara” dosięgła kogoś innego.

Alkoholowa wieczerza

29 grudnia 1976 r. Tadeusz Wencel został zatrzymany w Świeciu (dziś woj. kujawsko–pomorskie) w związku ze „zwyczajną” awanturą w barze. Ale po zatrzymaniu przez milicję niespodziewanie przyznał się do zabójstwa kobiety – i wskazał funkcjonariuszom adres domu, w którym ukrył zwłoki ofiary. Śledztwo wykazało, że kilka dni wcześniej – w Wigilię 1976 r. – w jednej z melin Wencel spotkał niejaką Janinę M. Podczas alkoholowej wieczerzy mężczyzna razem z gospodarzem kazali jej wrócić do domu, by święta spędziła ze swoimi dziećmi. Kobieta opuściła melinę, by powrócić do niej następnego dnia. Wtedy przyznała się Wenclowi, że nie wróciła do dzieci, a wigilijną noc spędziła u jednego ze stałych bywalców libacji. Tadeusz Wencel oskarżając ją o bycie wyrodną matką wpadł w szał – w amoku ujrzał w Janinie M. swoją własną matkę, której poprzysiągł zemstę. Dusząc kobietę miał wrażenie, że oto spełnia się jego najskrytsze pragnienie...

Przybysz z planety Haley
Podczas rozprawy, wprawiając zgromadzonych w osłupienie, morderca stwierdził, że jedynie ma dokumenty na nazwisko „Tadeusz Wencel”, ale w rzeczywistości nazywa się Zbigniew P. To jednak nie było najdziwniejsze... Wencel zaczął twierdzić, że jego rodzice pochodzą z planety Haley, zaś on posiada wykształcenie zdobyte w 1500 roku na Bermudach. Dowód osobisty Wencla zdobył, kiedy był on ekshumowany przez doktora Frankensteina. Zaś Janinę M. zabił z powodu jej niemoralnego prowadzenia się i braku uczuć macierzyńskich na polecenie doktora Sorge, który w wywiadzie telepatycznym powiadomił go o tym, że Janina M. jest szmatą pozbawioną uczuć matczynych i człowieczych... Po zbrodni dr Sorge przekazał Tadeuszowi–Zbigniewowi,
że to nie jest matka Wencla, lecz podobna do niej kobieta, w związku z tym, według kosmicznego prawa, jest usprawiedliwiony – musi jednak odpowiedzieć przed prawem ludzkim.

Zamach na papieża
Nieczuły na kosmiczną opowieść sąd skazał Tadeusza Wencla na karę śmierci. I choć Sąd Najwyższy zmienił karę na 25 lat pozbawienia wolności, morderca nie uniknął egzekucji. Wyrok śmieci dostał po raz drugi w 1982 r. za zabójstwo współwięźnia. Co się wydarzyło? Wencel przyznał później, że długo czekał na „takiego zgnilca”. Wielu z nim przebywało w celi, jednak żaden nie był wystarczająco zły. Aż w końcu osadzono z nim Jana G., który m.in. drwił z zamachu na papieża Jana Pawła II, twierdząc, że sam by to zrobił lepiej za butelkę wina. Wencel zapytał G., czy gdyby miał pod palcem guzik, który jak się go przyciśnie to rozwala cały świat, to czy by go użył. Jan G. odpowiedział: „Pewnie, kto by tego nie zrobił. Trzeba myśleć o sobie, bo człowiek, który o sobie nie myśli, kończy tak jak ten mięczak Korczak albo Kolbe”. Jan G. wydał tym samym na siebie wyrok śmierci – Wencel udusił go w celi.

Ostatnie słowo

Tadeusz Wencel przed powieszeniem w 1983 r. w areszcie w Poznaniu stwierdził: „Uwolniłem w ten sposób społeczeństwo od dwóch bezwartościowych kanalii, wyrwałem jakby chwasty ze społeczeństwa. Oni byli nic nie warci, nie było nadziei, że będą lepsi. Janina M. była wyrodną matką. Nie interesowała się losem swoich dzieci. Najmłodsze oddała do domu dziecka. Pomyślałem, że lepiej będzie dla dzieci, jak nie będą miały takiej matki, która nawet w święta Bożego Narodzenia nie odwiedziła ich, a zamiast kupić im pomarańcze, nabyła za to alkohol i spożywała go w melinie. Tego zaś w więzieniu skazałem na śmierć za jego poglądy, za obrażanie i lekceważenie osób świętych...”. I to właśnie ta wypowiedź, po literackiej przeróbce, trafiła potem do kultowych „Psów” w reżyserii Władysława Pasikowskiego.




Dodał(a): Kamil Brajerski / fot.: istockphoto.com Czwartek 31.05.2018